„Hej, Przecież To Już Było!”
Nie wiem jak Ty, ale czasem włączam coś „
nowego” i czuję, jak mój mózg drapie się po głowie: „
Zaraz... czy ja tego już nie widziałam?” Dokładnie tak było z „
Avatarem”. Zaczyna się epicko - planeta, błękitne światło, muzyka jak z trailera o ratowaniu świata – a potem… déjà vu. W pewnym momencie miałam ochotę sprawdzić, czy przypadkiem nie włączyłam czegoś innego na
Disney+. Bo wszystko wyglądało dziwnie znajomo zamiast wiewiórek i śpiewających drzew – 3-metrowe niebieskie stworzenia z kablami we włosach.
Zamiast złotych kolczyków i pióropuszy – bioluminescencyjne tatuaże i USB do drzewa życia.
Tak, moi drodzy: "
Avatar” to „
Pocahontas” po siłowni, na dopalaczach i w wersji
IMAX 3D. Z tą różnicą, że zamiast rzeki śpiewającej o kolorach wiatru mamy eksplozję w
Dolby Atmos i
Camerona krzyczącego z reżyserki: „
Więcej CGI, błagam!”
Hollywood i Jego Comfort Food
Hollywood też ma swoje
comfort food. Jedni pieką szarlotkę po raz setny, inni – kręcą ten sam film w nowych dekoracjach. Motyw „
biały facet odkrywa, że może jednak nie powinien podbijać świata” to filmowy klasyk starszy niż niejedna wytwórnia.
Wystarczy zmienić scenerię, dodać egzotyczny lud, odrobinę romansu – i mamy gotowy przepis na kolejny hit. W „
Pocahontas”
John Smith uczy się, że może nie warto strzelać do drzew i że miłość do natury bywa silniejsza niż proch strzelniczy. W „
Avatarze”
Jake Sully – dawny żołnierz, teraz niebieski influencer duchowości – odkrywa, że bycie „
jednym z naturą” to nie hashtag z Bali, tylko sposób życia (z końcówką ogona w gniazdku). Obaj przechodzą tę samą przemianę: z facetów „
tu dla misji” w facetów „
tu dla niej”.A przy okazji odkrywają, że może to jednak my jesteśmy potworami.
"Pocahontas rozmawia z drzewami i kolibrami, Neytiri – z routerem natury zwanym Drzewem Dusz"
Przepis Na Blockbuster Wg Jamesa Camerona
James Cameron to człowiek, który potrafi wziąć najbardziej oklepany przepis i sprzedać go za pół miliarda dolarów. Jego recepta? Garść ekologii (najlepiej w kolorze neonowym), łyżka duchowości rodem z folderu „Inspiracje z Bali”, szczypta romansu międzygatunkowego i litr efektów specjalnych, które pochłoną budżet trzech mniejszych krajów. Wymieszaj, dopraw nostalgią i voilà - „Avatar”. To magia Camerona: bierze coś, co już widzieliśmy, i sprawia, że i tak otwieramy portfel, kupujemy bilet IMAX 3D, a potem wracamy na drugą część, przekonani, że „tym razem będzie nowa historia. Spoiler: nie była.
Ale nie szkodzi. Do kina nie idziemy dla fabuły. Idziemy, by zobaczyć świecące meduzy, które płyną jak nasze marzenia o urlopie, i konie, które łączą się z drzewem przez złącze HDMI.