"Love is Blind UK" to program, który na papierze brzmi jak odważny eksperyment społeczny, a w praktyce okazuje się telewizyjnym festiwalem sztuczności. W teorii chodzi o to, żeby sprawdzić, czy „prawdziwa miłość jest ślepa”. W praktyce - wychodzi z tego reality show skrojone pod szybki efekt, memy w social mediach i parę dramatycznych scen, które mają trzymać widza przed ekranem.
Całość zaczyna się w słynnych „pods” - małych, szczelnie zamkniętych pokojach, w których uczestnicy rozmawiają przez ścianę. Nie widzą się, nie mogą podglądać profilu na Instagramie, mają jedynie głos, rozmowy i… mnóstwo czasu, żeby zbudować wrażenie „więzi”. Idea jest prosta: jeśli czujesz chemię, to nie umawiasz się na kawę, tylko… od razu się zaręczasz. Tak, zaręczasz się z osobą, której nigdy w życiu nie widziałeś na oczy.
Dalej mamy wielki „moment prawdy” - pierwsze spotkanie twarzą w twarz. Kamery oczywiście rejestrują każdy detal: od romantycznych łez i wzruszeń, po sztywne uściski i rozczarowanie, gdy głos, który brzmiał jak spełnienie marzeń, okazuje się należeć do osoby, która nijak nie pasuje do wyobrażeń.
Ale to dopiero początek. Po „podsach” pary lecą na egzotyczne wakacje, gdzie producenci podsuwają im drinki z palemką i zachody słońca, żeby łatwiej uwierzyli w bajkę. Potem przenoszą się do luksusowych mieszkań, w których mają kilka tygodni na przetestowanie, czy ta „miłość z pudełka” przetrwa kontakt z rzeczywistością. I wtedy zaczynają się schody: różnice charakterów, codzienne konflikty, oczekiwania wobec przyszłości, kłótnie o to, kto nie sprzątnął naczyń. Nagle okazuje się, że wielkie słowa o „bratniej duszy” zderzają się z całkiem przyziemnymi problemami.
Czy to brzmi jak ciekawy test? Może i tak. Ale to, co mogłoby być choć trochę autentyczne, szybko przeobraża się w spektakl pod kamery. Widać, że część uczestników bardziej marzy o followersach na Instagramie i kontrakcie z agencją PR niż o realnym ślubie. Niektórzy niemal od razu wchodzą w rolę „bohatera sezonu” - romantyka, dramatyczki, czy wyrachowanego gracza.
Największym absurdem pozostają oczywiście same oświadczyny. Serio - po kilku dniach rozmów zza ściany ktoś klęka z pierścionkiem? Każdy, kto choć raz był w związku, wie, że prawdziwa więź rodzi się z czasu, kompromisów, wspólnych doświadczeń i zwyczajnej codzienności. Tutaj zamiast tego dostajemy przyspieszony kurs: od obcych ludzi do „ślubu w sześć tygodni”. Nic dziwnego, że efektem są żenujące sceny, wymuszone emocje i cały wachlarz cringe’u.
I choć producenci próbują ratować narrację pięknymi ujęciami, romantycznymi kolacjami i egzotycznymi lokacjami, to nie da się oszukać rzeczywistości. To teatr - i to taki, w którym aktorzy dostali scenariusz dopiero na chwilę przed wejściem na plan.
Co ciekawe, format dorobił się już edycji w wielu krajach – od Stanów Zjednoczonych (gdzie wszystko się zaczęło), przez Brazylię, Japonię, Meksyk, aż po najnowszą wersję brytyjską. I niemal wszędzie powtarza się ten sam schemat: garść autentycznych emocji, morze przesady i jeszcze więcej telewizyjnej kalkulacji. Niby każda lokalna edycja ma swój „klimat”, ale ostatecznie to ciągle ta sama mieszanka: szybkie zaręczyny, szybkie kryzysy i szybkie rozstania.
Oglądając kolejne odcinki, trudno pozbyć się wrażenia, że to nie „miłość” jest tu w centrum, ale show, które ma generować nagłówki w mediach i szum na TikToku. I zamiast wciągać się w „historie miłosne”, coraz częściej ma się ochotę wyłączyć telewizor i zapytać: kto się na to jeszcze nabiera?
Od „pods” do oświadczyn, wakacji i finału ślubnego -szybkie, sztucznie podkręcane dramatami
Bardziej telewizyjne persony niż ludzie szukający miłości
Wymuszone, często powierzchowne i chwilami naprawdę żenujące
Montaż i patos typowe dla reality show, zero subtelności
Pomysł był świeży przy pierwszej edycji, tutaj to tylko kopia schematu
Luksusowe apartamenty i romantyczne plenery robią wrażenie, ale służą tylko przykryciu banału
W teorii: „miłość ponad wyglądem”; w praktyce: pogoń za sławą i dramatem
Początkowo ciekawi, ale szybko nuży i zaczyna męczyć
Więcej frustracji niż rozrywki; zostaje gorzki posmak
Zamiast guilty pleasure, czyste guilty waste of time
Dla fanów reality show, którzy kochają cringe i sztuczne dramy. Reszta spokojnie może sobie darować.
Tytuł: Love is Blind UK Nazwa naparu: „Herbata z sekretem”
Czarna herbata – mocna, ale przytłaczająca, jak deklaracje uczestników
Lukrecja – sztuczna słodycz, która szybko robi się męcząca
Chili – bo dramaty wybuchają tu nagle i bez sens
Lawenda – pojedyncze chwile spokoju, zanim znów zacznie się chaos
Zaparz herbatę w temperaturze 90°C, dodaj lukrecję i chilli. Na koniec dodaj lawendę dla ukojenia wyrazistego smaku.
Idealnie wtedy, gdy chcesz sobie przypomnieć, dlaczego reality show nie zawsze są dobrym pomysłem
Smakuje jak Love is Blind: początkowo intryguje, ale im dalej, tym bardziej gorzkie i męczące. Po jednym kubku masz dość – tak samo jak po kilku odcinkach tego programu.
Dlaczego ta herbata?
Bo na początku wydaje się, że czeka nas coś wyjątkowego i nowatorskiego, a z każdą minutą wychodzi tylko sztuczna gorycz.
Thea Sinesis