Avatar: Fire And Ash
Sci-Fi
Recenzja
Niezbadane Krainy
Recenzja
Nikt mnie na ten film nie „nahajpował” tak bardzo, jak ja sam. Nie potrzebowałem marketingu Camerona – wystarczyła czysta tęsknota. Tęsknota za tym, co czułem przy pierwszej części: za dzikością, wolnością i tym specyficznym rodzajem „leśnego” sci-fi, które pozwalało na chwilę odrzucić cywilizację, zdjąć buty i mentalnie pobiegać boso po mchu Pandory. Chciałem uciec od wszechobecnego cyberpunka i betonu w stronę natury. "Dwójki" nie pamiętam, oglądałem, ale nie pamiętam... to znaczy, że była zła, prawda? Niestety, po seansie trzeciej części znów czuję, że ta ucieczka zakończyła się ślepym zaułkiem.
Zaczęło się obiecująco. Pierwszy kadr, latające wyspy, powrót do chmur – poczułem ciary. Ale potem zaczął się gwałtowny zjazd. Największym problemem okazała się zmiana narratora. Pałeczkę po Jake’u przejął jego syn, Lo’ak, któremu brakuje choćby grama charyzmy ojca.
Przez cały film obserwujemy chłopaka, który ma być symbolem dorastania i brania odpowiedzialności, a w praktyce jest generatorem problemów. Jego „dojrzewanie” polega na tym, że co chwilę coś psuje, naraża rodzeństwo i podejmuje skrajnie nielogiczne decyzje, za co na koniec, mimo, że chwilę wcześniej popełnia chyba najgorszy błąd w jego karierze błędów... zostaje szczerze poklepany przez ojca po plecach. Zamiast kibicować bohaterowi, czujemy irytację. Gdy pojawia się na ekranie, w głowie pojawia się tylko jedna myśl: „no nie, znowu on, zaraz trzeba będzie go ratować”.
To bolesne patrzeć, jak seria, która stała silnymi charakterami, rozmienia się na drobne. Jake Sully, niegdyś buntownik i pomost między światami, stał się beznamiętnym mentorem, którego obecność na ekranie wydaje się wymuszona tylko po to, by robić miejsce dla irytującego syna. Jedynie w oczach Neytiri wciąż płonie ten sam ogień, który pokochaliśmy w 2009 roku; to ona jest ostatnim bastionem dawnej Pandory, choć i jej dzikość powoli tonie w oceanie rodzinnych dram i scenariuszowej wtórności. Ale widać jej przywiązanie do tradycji i taką odmienność rasową.
Mój największy żal do Camerona dotyczy jednak samej filozofii świata. W jedynce Eywa była fascynująca, bo wydawała się biologiczną inteligencją planety - siecią korzeni, prawem natury, którego ludzie po prostu nie rozumieli, no inna planeta, przecież prawa natury mogły się radykalnie różnić od tych na Ziemi. W trzeciej części twórcy poszli w tani mistycyzm.
I tak, tak! Na'Vi utrzymywali, że to serio matka-bogini, lecz ciągle łudziłem się, że to mimo wszystko ta cała "magia" to niesamowita symbioza Ludzi (Peoples) z Naturą, jednak kiedy w jednej ze scen dosłownie widzimy „twarz” Eywy, cała magia prysła. Pandora przestała być żywym organizmem, a stała się siedzibą bogini, która może dowolnie interweniować i leczyć kogo chce. To pójście na łatwiznę. Podobnie sprawa ma się z Kiri i jej „magicznymi mocami”. Zamiast głębokiej więzi z naturą, dostaliśmy postać, która przez pół filmu biega i prosi niebiosa o pomoc. To nie jest ten Avatar, którego pokochałem.
Cameron zaczął niebezpiecznie „uczłowieczać” Na’vi w najgorszy możliwy sposób. W pierwszej części byli oni częścią ekosystemu. Teraz? Natura została spłycona do zwierząt-pupilków, a sami Na’vi zachowują się jak prymitywne wersje ludzi.
Nowa antagonistka, Varang, jest tego najlepszym przykładem. To postać wycięta z szablonu - mściwa, krwiożercza, dysponująca magiczną kontrolą umysłu i... narkotykami w namiocie. Jej motywacja? „Wulkan zrobił mi krzywdę w dzieciństwie”. To schematyczne, pozbawione iskry i kompletnie nie pasuje do wizji szlachetnych "dzikusów", którą budowano latami. Jeden z klanu Na'Vi okazał się być krwiożerczy i dążyć do podbojów, kosztem... kosztem wszystkiego. Gdzie tu oryginalność Na'Vi? Po co mi oglądać ludzi pomalowanych na niebiesko/czerwono/zielono z patykami i ujeżdżających dwa-trzy rodzaje stworów bojowych? Bo przez większość czasu czułem, że właśnie coś takiego oglądam.
Wizualnie też poczułem przesyt. Zamiast kojącej zieleni lasu, dostajemy coraz więcej industrialnych, miejskich krajobrazów. Jeśli chciałem oglądać beton i technologię, włączyłbym dowolne inne sci-fi. Co gorsza, finał filmu to niemal wierna kopia jeden do jednego z pierwszej części. Dosłownie. Jake wykonuje te same ruchy, akcja toczy się według tego samego schematu. To już nie jest hołd, to brak pomysłu. Do tego dochodzi parę akcji bez, których film dotarłby do tego samego momentu do którego dotarł. Takie sztuczne wydłużanie, niesamowicie działało mi na nerwy.
"Fire and Ash" udowodniło mi, że ta seria być może powinna zakończyć się na pierwszej części. Z każdym kolejnym filmem Pandora traci swoją duszę, natura ustępuje miejsca magii, a fascynujący świat staje się tłem dla irytujących bohaterów. Trójka odebrała mi chęć nie tylko na czekanie na kontynuację, ale nawet na powrót do ukochanej „jedynki”. Smutne to pożegnanie z marzeniem o błękitnej wolności.
Mimo sprawnej realizacji, historia traci na świeżości przez powtarzalne schematy i finał będący niemal kalką pierwszej części. Tempo bywa nierówne, szczególnie w wątkach poświęconych "dojrzewaniu" Lo'aka i mistycznym poszukiwaniom Kiri.
Nowy narrator, Lo'ak, irytuje brakiem charyzmy i pasmem błędnych decyzji, co osłabia odbiór całości. Na szczęście sytuację ratuje Neytiri, która jako jedyna zachowała swoją dawną dzikość, oraz Jake, choć wyraźnie zepchnięty na dalszy plan.
Emocje ratuje nostalgia za starymi bohaterami, ale brakuje tu głębi, którą czuliśmy przy pierwszym poznawaniu Pandory.
Technicznie to wciąż najwyższa półka, jednak wizualnie film męczy nadmiarem industrialnych i wodnych krajobrazów. Brakuje kojącej zieleni lasu, która była znakiem rozpoznawczym serii, a muzyka dopełnia obraz bez większych rewelacji.
Cameron niebezpiecznie skręca w stronę taniego mistycyzmu i "uczłowieczania" Na'vi, co odziera świat z jego biologicznej unikalności. Pandora przestała być fascynującym ekosystemem, a stała się areną dla bóstw i magicznych mocy.
Film potrafi przykuć do ekranu (zwłaszcza w scenach akcji i lotu), ale entuzjazm opada przy kolejnych absurdach scenariuszowych. Ogląda się to z ciekawością, ale, gdy nadchodzi kulminacja, przewracasz tylko oczami, bo akcja ma finał przewidywalny.
To poprawne kino, które niestety niszczy własną legendę poprzez spłycenie filozofii natury. Seans pozostawia widza z poczuciem niedosytu i smutną refleksją, że seria zmierza w stronę generycznego sci-fi.
"Avatar: Fire and Ash" to bolesny dowód na to, że technologia bez unikalnej duszy staje się jedynie pustym widowiskiem. Choć to rzemieślniczo poprawny blockbuster, dla fanów pierwotnej magii Pandory jest on jedynie cieniem dawnej wielkości, który zbyt mocno oddala się od korzeni na rzecz wtórnych schematów.
Pytasz Co Sobie Dzisiaj Obejrzeć? Sprawdź Nasz REKOMENDATOR FILMÓW
KLIKNIJ OBRAZ 👆
KLIKNIJ OBRAZ 👆