Nie każde dzieło fantasy czy science fiction to podróż w nieznane światy, pełna magii, przygód i wielkich emocji. Czasem to raczej przeprawa przez bagno absurdu, złych efektów i scenariuszy pisanych chyba podczas imprezy po godzinach. Bo choć fantastyka daje twórcom nieograniczone możliwości, niektórzy wykorzystują je do stworzenia... no cóż, rzeczy, których nie powinno się oglądać nawet z ciekawości.
W tym zestawieniu zebrałem trzy filmowe potwory Frankensteina (nie nie, najnowszego "Frankensteina" tu nie będzie!) – produkcje, które zabiły klimat fantasy i sci-fi szybciej niż smok z polskiego serialu "Wiedźmin". Każdy z tych tytułów miał potencjał – znane nazwiska, ciekawe światy, albo przynajmniej pomysł, który mógłby działać. Ale gdzieś po drodze coś poszło bardzo, bardzo nie tak.
Więc jeśli masz ochotę na odrobinę filmowego masochizmu (albo po prostu chcesz poczuć się lepiej ze swoimi decyzjami życiowymi), zapraszam do zestawienia trzech najgorszych filmów fantasy i science fiction, które nie powinny ujrzeć światła dziennego.
(Link do naszej recenzji i gdzie obejrzeć)
„Siódmy syn” to film, który udowadnia, że nawet największy budżet i gwiazdorska obsada nie są w stanie uratować historii, gdy scenariusz wygląda, jakby powstał po trzecim kieliszku i szybkim googlowaniu „jak napisać fantasy w 10 minut”. Na papierze wszystko miało sens: świat pełen magii, potworów i starożytnych mocy, uczeń, mistrz, przepowiednie - klasyka gatunku. A w praktyce? Chaos. Kompletne odklejenie od emocji i logiki.
Jeff Bridges snuje się po ekranie, próbując zagrać coś między starym czarodziejem a pijanym kowbojem, Julianne Moore wygląda, jakby co chwilę pytała „czy to już koniec zdjęć?”, a Ben Barnes… cóż, on po prostu jest. Nie da się tego oglądać na poważnie, bo każda scena przypomina nieudaną cutscenkę z gry, której nikt nie chciał wydać.
W naszej recenzji pisaliśmy, że to film, którego lepiej nie dotykać nawet kijem - i w pełni to podtrzymuję. „Siódmy syn” miał wszystko, by stać się nową serią fantasy na miarę „Władcy Pierścieni” (albo chociaż „Eragona”), ale zamiast tego dostaliśmy coś, co wygląda jak efekt współpracy działu marketingu z producentem od efektów specjalnych. Fabuła goni od potwora do potwora, postacie nie mają żadnych emocji, a świat, który powinien wciągać, jest tylko pustą dekoracją z renderu.
To nie jest złe kino fantasy. To kino, które zabiło nadzieję, że Hollywood nauczyło się cokolwiek z poprzednich porażek. „Siódmy syn” to nie film - to ostrzeżenie. Jeśli zobaczysz go w ramówce, uciekaj. Albo włącz cokolwiek innego, nawet reklamę pasty do zębów - tam przynajmniej fabuła ma sens.
(Link do naszej recenzji i gdzie obejrzeć)
„Jupiter: Intronizacja” to jeden z tych hollywoodzkich kosmicznych bloków, który miał podbić galaktykę, a skończył w zapomnieniu - i słusznie. Twórcy kultowego „Matrix” rodzeństwo Lana i Lilly Wachowski rzucili na ekran ogromny budżet, efektowne kostiumy, latające pojazdy, dynastię międzyplanetarną i… bohaterkę, która sprząta toalety. Fabuła gmatwa się tak bardzo, że nawet widz z poczuciem humoru może poczuć konsternację. Recenzje mówią wprost: "film jest zupełną przeciwnością tego, czego oczekujemy od autorskich filmów science-fiction” – bo choć wizualnie nieźle, to scenariusz pada ofiarą chaosu i schematów.
Obsada? Solidna na papierze - Mila Kunis jako Jupiter Jones, Channing Tatum w roli genetycznie zmodyfikowanego łowcy, Eddie Redmayne jako król kosmicznego rodu Abrasax. Ale co z tego, gdy dialogi brzmią tak sztucznie jakby pisane na kolanie, a bohaterowie zmieniają status co 5 minut bez logiki.
I choć można pochwalić warstwę wizualną, scenografię i pomysł wyjściowy, to efekt końcowy to obraz pełen niedopowiedzeń, fabularnych dziur i błędów konstrukcyjnych: film „zawalony papierami urzędników”, który bardziej przypomina „Frankensteina” (nie nie, nadal nie chodzi o najnowszy film) z kawałków niż spójną space-operę.
Podsumowując: „Jupiter: Intronizacja” miał wszystko, by być nową epoką kina sci-fi/fantasy - a dostał skrzywdzoną wersję tej ambicji. I właśnie dlatego trafia do naszego zestawienia jako film, który nie powinien ujrzeć światła dziennego, bo choć błyszczy chwilami, to w ostateczności zabija wszelką nadzieję na coś naprawdę wielkiego.
(Link do naszej recenzji i gdzie obejrzeć)
„Na zaginionych ziemiach” to film, który miał być dzikim połączeniem postapo i fantasy, a wyszedł jak połączenie filmu studenckiego z trailerem, który trwa o jakieś półtorej godziny za długo. Wyobraź sobie świat po zagładzie, gdzie magia miesza się z ruinami starej cywilizacji, gdzie każdy kadr powinien pachnieć tajemnicą, kurzem i przygodą… a zamiast tego dostajesz nijakie tła, dialogi z generatora i bohaterów, którzy wyglądają, jakby sami nie wiedzieli, po co tu są. Milla Jovovich, która jeszcze dekadę temu kosiła mutanty w „Resident Evil”, tu wygląda, jakby miała dość wszystkiego – i szczerze? Nie ma się co dziwić.
Film oparty jest na opowiadaniu George’a R.R. Martina, więc teoretycznie powinniśmy dostać coś z charakterem, krwią i rozmachem. W praktyce dostaliśmy produkcję, która ma tyle wspólnego z Martinem, co tania podróbka miecza z allegro z „Valyrian Steel”.
W naszej recenzji pisaliśmy, że to film, który lepiej sobie odpuścić - i z każdym dniem jestem bardziej pewien, że miałem rację. „Na zaginionych ziemiach” to historia bez serca, bez napięcia, bez wyrazu. Wszystko tu jest „prawie”: prawie epickie, prawie emocjonalne, prawie ciekawe - i właśnie to „prawie” dobija najbardziej.
Nie wiem, czy to przez chaotyczny montaż, czy scenariusz, który ktoś pisał, patrząc równocześnie na zegarek, ale całość jest jedną wielką zmarnowaną szansą. To film, który miał budować świat, a kończy się jak demo technologiczne, które chcesz wyłączyć po pięciu minutach. Jeśli szukasz czegoś, co przypomni Ci, że nawet George R.R. Martin nie jest gwarancją jakości – „Na zaginionych ziemiach” załatwi to w kwadrans. Bo to nie jest podróż w nieznane. To raczej błądzenie po ruinach kina fantasy, które zapomniało, po co w ogóle istnieje. Aaa i Dave Bautista nie zawiódł... nadal zabawnie się go ogląda na dużym ekranie.
Patrząc na „Siódmego syna”, „Jupiter: Intronizacja” i „Na zaginionych ziemiach”, widać wyraźnie, że nawet najlepsze pomysły mogą skończyć jako totalna porażka, jeśli zabraknie serca, konsekwencji i choć odrobiny szacunku do widza. Każdy z tych filmów miał potencjał: świetne obsady, znane nazwiska reżyserów, duże budżety, ciekawe uniwersa… i każdy zmarnował go w inny, równie bolesny sposób.
„Siódmy syn” to lekcja, że efektowne CGI nie zastąpi dobrej historii i spójnych bohaterów. „Jupiter: Intronizacja” pokazuje, że nawet wizualne fajerwerki i ambitne założenia twórców „Matrixa” mogą skończyć się chaosem i pustką fabularną. „Na zaginionych ziemiach” natomiast to przykład, jak postapo i fantasy mogą wylądować w pustym, nijakim świecie, w którym bohaterowie są papierowi, a historia – ledwie szkicem.
Wszystkie te filmy łączy jedno: obiecywały wielką przygodę, a zostawiły widza z poczuciem straconego czasu. To zestawienie to nie tylko lista klap, to ostrzeżenie dla każdego fana gatunku - czasem lepiej odpuścić i poczekać na coś naprawdę epickiego, niż męczyć się przy produkcjach, które miały być wielkie, a okazały się po prostu… zapomniane.