Jupiter: Intronizacja
Lilly i Lana Wachowski
Platforma:
Prime Video
Rok Produkcji:
2015
Długość:
2h 7min
Gatunek:
Sci-Fi
Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym filmie. A przecież nazwiska w obsadzie – choć do klimatu science fiction nie do końca pasujące – powinny rzucać się w oczy. Przypadkowo natknąłem się na "Jupiter: Intronizację" na Amazon Prime i postanowiłem dać jej szansę. Już sam tytuł miał w sobie coś z tej nieuchwytnej aury filmów, które zostały źle przyjęte… i cóż, intuicja mnie nie zawiodła, sprawdziłem opinie innych. Zamiast jednak wierzyć opiniom w internecie, postanowiłem samemu przekonać się, czy naprawdę jest tak źle.
Film opowiada historię dziewczyny, która jest nikim – sprząta łazienki, wiedzie zwyczajne życie – aż okazuje się, że w jej żyłach płynie królewska krew. Klasyka. Galaktyka upomina się o swoją należność, a Jupiter - tak, dziewczyna ma na imie Jupiter - zostaje wciągnięta w przygodę, która wykracza daleko poza granice Ziemi. Brzmi znajomo? Bo jest. Fabuła jest błahego kalibru i przewidywalna, ale mimo to – ma w sobie coś, co każe oglądać dalej.
*Spójrzcie na tą parę potem przyznajcie, że potraficie traktować ten film z powagą... Potraficie?
Trzeba przyznać jedno – wizualnie "Jupiter: Intronizacja to małe arcydzieło". Efekty specjalne, sceny walki, ogrom kosmicznych krajobrazów – wszystko to prezentuje się naprawdę imponująco, nawet dziś, dziesięć lat po premierze. Wachowscy potrafili stworzyć wizualnie spójną i bogatą galaktykę, której design nadal robi wrażenie. To ten typ filmu, który – mimo fabularnych potknięć – ogląda się z czystej przyjemności dla oczu.
Z obsadą jest jednak problem. Lubię Channinga Tatuma, ale trudno mi go traktować jako poważnego bohatera kosmosu. Nie chodzi o jego grę – ta jest solidna – tylko o wizerunek, który od lat ciągnie za sobą z filmów romantycznych. Mila Kunis tym bardziej nie do końca pasuje do roli głównej bohaterki – jej uroda i styl gry lepiej sprawdzają się w komediach niż w epickim sci-fi o losach wszechświata. Miłym zaskoczeniem okazał się za to Sean Bean, czyli Boromir z "Władcy Pierścieni", którego pojawienie się zawsze budzi pewien sentyment.
*Film pochodzi jeszcze z czasów złotej ery CGI, pamiętacie, Transformers i temu podobne premiery... W Jupiter, CGI to zdecydowanie najmocniejszy aspekt
Ostatecznie "Jupiter: Intronizacja" to film… przeciętny. Nie zły, nie dobry – po prostu poprawny. Zadziwia efektami, zachwyca światem, ale fabularnie nie potrafi zaskoczyć. Świat jest tu „na tak”, oś fabularna – zdecydowanie „na nie”. To wizualna uczta z pustym środkiem. Film, który można obejrzeć z przyjemnością, jeśli nie oczekuje się niczego poza pięknymi obrazami i lekkim kosmicznym romansem między ziemską sprzątaczką, a kosmicznym wilko-najemnikiem, jak się okazuje... ze skrzydłami.
Historia jest przewidywalna, ale akcja toczy się w równym tempie i nie nudzi
Postacie są wyraźne, choć niestety, akurat te główne, obsadzone aktorami niepasującymi do klimatu
Emocje są czytelne, choć momentami sztampowe
Efekty specjalne i sceny walki imponują, muzyka podkreśla klimat kosmosu
Pomysł klasyczny – nikogo nie zaskoczy, ale wykonanie ma swoje momenty
Kosmos i różnorodne planety robią wrażenie, świat jest bogaty i spójny
Choć fabuła przewidywalna, wizualne widowisko i akcja trzymają przy ekranie
Film nie zachwyca fabularnie, ale wizualnie daje przyjemność z seansu
Całość wypadła nierówno – wizualnie rewelacja, ale przez złe dobranie aktorów i pustą fabułę, film wiele traci
„Jupiter: Intronizacja” to film, który wizualnie zachwyca i momentami wciąga, ale fabularnie pozostaje przewidywalny.