Frankenstein (2025)
Guillermo del Toro
Platforma:
Netflix
Rok Produkcji:
2025
Długość:
2h 29min
Gatunek:
Horror/Fantasy/Dramat
Rzadko włączam sobie film. Naprawdę rzadko. Więc kiedy w końcu decyduję się usiąść na mojej kanapie, traktuję to jak święto. Tym razem padło na „Frankensteina”. Film, który krzyczał z pierwszej strony platformy streamingowej, obwieszczany jako megahit, promowany jakby miał uratować cały świat. Myślałem: „no kurde, musi być dobre”. Bo przecież jak platforma tak mocno promuje film, to znaczy, że hit, nie? Oczywiście, że nie. Ale może tym razem coś im się pomieszało i to jest naprawdę dobre... spójrzmy!
Nie mogę zacząć inaczej niż od tego, co widać na pierwszy rzut oka: film jest po prostu piękny. Zdjęcia, scenografia, miejsca, w których toczy się akcja, wybuchy, kostiumy – wszystko to momentami zachwyca. Aktorzy? Znane twarze, grają solidnie, nikt nie psuje odbioru, co wcale nie jest takie oczywiste w blockbusterach. Kiedy patrzysz na ekran, czasem naprawdę czujesz, że kasiora poszła w ogień, i to widać.
Ale jest jedno „ale”. I to całkiem spore. Gdy pojawia się stwór Frankensteina, magia znika.
Charakteryzacja? Jedno wielkie nieporozumienie. Stwór nie wygląda jak zszyte z różnych ciał monstrum, tylko jak… córeczka Thanosa, pamiętacie Nebulę? Nie straszy, nie przeraża, nie robi wrażenia. Wygląda po prostu… ładnie. I tu rodzi się pierwszy problem: potwór, który nie potworzy, to trochę jak smok, który nie zieje ogniem.
Film stara się powiedzieć coś więcej: że nawet potwór może być bardziej ludzki niż człowiek. Piękne przesłanie, naprawdę, wzruszyłem się. Ale w praktyce wychodzi sztucznie i przewidywalnie – tak, jakby ktoś polał lukrem scenariusz, żeby wyglądał ładnie. Momentami czułem się tak, jakbym czytał dobrze znaną książkę po raz kolejny, tylko że w piękniejszej okładce. Zaskoczeń brak, emocje stonowane, czasami stwór rzuci kimś o ściane... ło matko, a potem znowu, tylko go przytulić.
*I ten wygląd potwora... no nie, nie... no nie
I nie chodzi nawet o przesłanie. Chodzi o logikę postaci. Victor Frankenstein, geniusz nauki, wizjoner, który walczy ze śmiercią, po stworzeniu potwora nagle zachowuje się jak idiotyczny antagonista. „Zakuwam go w kajdany od pierwszego dnia, przecież tak się robi”. Serio? I to jest moment, kiedy w głowie zaczynasz krzyczeć: „co ty robisz, człowieku?”.
Stwór też nie wychodzi z tego bez szwanku. Na początku nie potrafi powiedzieć słowa, a po chwili nagle wygłasza poematy, czyta książki i pomaga staruszkowi na farmie. Skąd się wzięła taka ewolucja w minutę? Nie wiem, i chyba twórcy też nie. To wygląda jak dziura fabularna, której nie da się przeoczyć.
Na szczęście gra aktorska trzyma poziom. Znane twarze, solidne role – nikt nie zawodzi. Ale nawet najlepsi aktorzy nie są w stanie uratować scenariusza, w którym bohaterowie podejmują irracjonalne decyzje, a postępy potwora w nauce wyglądają jak skrót od Netflixa. Swoją drogą... czemu Netflix stał się synonimem nieporadności w kinematografi? To jest dobry temat na artykuł!
*Scenografia i kostiumy to coś kompletnie na innym poziomie
Jeśli miałbym podsumować „Frankensteina” jednym zdaniem: film wygląda świetnie, ale w środku jest trochę pusty. To wizualny majstersztyk, który w momencie, gdy próbuje być emocjonalny lub logiczny, trochę się wykrusza.
Chcesz obejrzeć piękne zdjęcia, ładnych aktorów, klimatyczne miejsca i efektowne wybuchy? Śmiało. Ale jeśli szukasz filmu, który wstrząśnie, zrobi Cię strachem, zmusi do refleksji albo dostarczy prawdziwego napięcia – to raczej nie tutaj.
Warto zobaczyć, jeśli lubisz gotyk, wizualne efekty i wielkie nazwiska. Ale nie oczekuj, że stwór będzie potworem, a fabuła kopnie Cię w żołądek.
Historia jest przewidywalna, momentami gubi rytm i balans między dramatem a akcją. Tempo bywa nierówne – są sceny, które wciągają, ale sporo fragmentów ciągnie się jak guma.
Victor i jego potwór są niedopracowani pod względem logiki i motywacji. Ich decyzje często nie mają sensu.
Film próbuje pokazać głębokie więzi i konflikty, ale wychodzi sztucznie. Między bohaterami brakuje prawdziwego napięcia, a próby poruszenia widza są przewidywalne i lukrowane.
Tu film błyszczy. Zdjęcia, scenografia, efekty, muzyka - wszystko na wysokim poziomie. To prawdziwa uczta dla oczu i uszu, przynajmniej, gdy nie widzimy potwora.
Pomysł na wariację klasycznej historii jest ciekawy, ale część motywów jest powielona z wcześniejszych adaptacji. Film stara się wprowadzić świeże elementy, ale miejscami brakuje świeżości fabularnej.
Świat "Frankensteina" jest spójny, klimatyczny i bogaty w szczegóły. Gotyckie zamki, laboratoria, krajobrazy – wszystko dobrze wykreowane. To zdecydowanie mocny punkt filmu.
Film przyciąga wzrokiem, ale fabuła i zachowania bohaterów ograniczają wciąganie się w historię. Momentami chce się przewinąć.
Piękna wizualnie realizacja, ale brak głębszych emocji i spójności fabularnej sprawia, że całość jest przeciętna. Film zostaje w pamięci głównie dzięki efektom i klimatom, a nie historii.
Z jednej strony cieszy oko i ucho, z drugiej pozostawia uczucie niedosytu. Potencjał był ogromny, ale nie został w pełni wykorzystany.
„Frankenstein” to wizualny majstersztyk, który gubi się w logice i emocjach. Warto obejrzeć, jeśli chcesz poczuć klimat gotyku i zobaczyć ładne efekty, ale nie oczekuj, że film Cię porwie fabularnie.