Przeglądając sobie platformę Prime Video w poszukiwaniu dobrego seansu, natrafiłem (trudno było nie natrafić – jebitny banner filmu na pierwszej stronie rzucił się od razu w oczy) na "Na Zaginionych Ziemiach". Poczytałem trochę, patrzę – George R.R. Martin. Myślę: kurczę, biorę w ciemno. Obsada? Milla Jovovich – ikona „Resident Evil”, liczyłem na charyzmatyczną bohaterkę. Dalej Dave „The Animal” Bautista – okej, gra aktorska może nie najwyższych lotów, ale lubię jego łyse lico, czasami człowiek się uśmiechnie, patrząc na niego, także nie jest źle. Przystępujemy do seansu… i magia dobrej zapowiedzi pryska już w pierwszej minucie.
*Niby fajne, nie? HA HA! Nic bardziej mylnego przyjacielu!
Od razu w oczy rzuca się jakieś dziwaczne światło. Wszystko błyszczy, a jednocześnie świat przedstawiony ma być mroczny i surowy. Postapo – wiadomo, powinno być brudno, szaro, ciężko. Ale gdy widzę wypolerowaną, błyszczącą łysą łepetynę Bautisty, myślę, że coś poszło nie tak. Potem doczytałem, że w tworzeniu oprawy wizualnej brał udział Unreal Engine 5 – narzędzie znane raczej z gier wideo niż z kina. I niestety widać, że ktoś potraktował film jak cutscenkę z PlayStation 3, a nie pełnoprawne widowisko fantasy. Efekty komputerowe wyglądają tanio, nienaturalnie, a klimat zamiast wciągać, wybija z seansu. Miała być rewolucja... ile razy ja już to słyszałem.
Film opowiada o czarodziejce Gray Alys (Milla Jovovich), którą królowa wysyła w tytułowe Zaginione Ziemie, by zdobyła moc przemiany w wilka. Jej przewodnikiem zostaje tajemniczy wojownik Boyce (Dave Bautista). Razem muszą stawić czoła pustkowiom pełnym demonów, bandytów i groteskowych stworzeń. Na papierze brzmi to nieźle – klasyczna, mroczna opowieść fantasy z domieszką postapo. W praktyce jednak scenariusz okazuje się płytki, przewidywalny i boleśnie nudny.
Mamy ciuchcię przemierzającą pustkowia. Mamy bronie sklecone ze śmieci. Mamy twarze pomalowane w dziwaczne wzory. Wszystko wygląda jak z kalki – Mad Max na bieda-budżecie. I tu pojawia się paradoks – w tworzeniu scenariusza brał udział sam George R.R. Martin, autor „Pieśni Lodu i Ognia”. Człowiek, który potrafił zbudować skomplikowane światy, pełne intryg i dramatów. A jednak w "Na Zaginionych Ziemiach" fabuła jest prosta jak cep, bez napięcia, bez pomysłu, bez wyrazu.
*Aaa, bo tu był też jakiś romans między tym dwojgiem... nie jestem pewien na jakim etapie znajdują się na końcu filmu. Swoją drogą, widzicie to rozchodzące się światło na dole? Przez cały film mamy do czynienia właśnie z takim czymś...
Chciałbym pochwalić chociaż grę aktorską, ale… ona nie istnieje. Dave Bautista nigdy nie był wybitnym aktorem, ale tutaj przeszedł samego siebie. Jego rola przypomina bardziej statystę w paradokumencie typu „Dlaczego ja?”. Patrzy się na niego i człowiek nie wie – śmiać się czy płakać. On powiedział coś dowcipnego? Bo sie śmieje... zaraz, ja też powinienem się zaśmiać? Czy to śmiech przez trudną sytuację w której się znajdują... Powodzenia w odgadnięciu jego gry.
Milla Jovovich, która miała być promyczkiem filmu, kompletnie zawodzi. Zero charyzmy, zero emocji, zero życia. Trochę przykro to przyznać, ale jej „Resident Evil” to chyba jednak był przypadek, a nie talent. W "Na Zaginionych Ziemiach" Jovovich i Bautista dorównują sobie w sztywności – jakby ktoś kazał im grać z zaciśniętymi szczękami i bez mrugania.
I gdy myślałem, że już gorzej być nie może, na ekranie pojawia się Sebastian Stankiewicz, znany z „Barw Szczęścia” i kabaretów, wyobraźcie sobie wyraz mojej twarzy jak go zobaczyłem. Wybór obsady na pewno miał podkręcić zainteresowanie w Polsce, ale efekt jest odwrotny – w jednej chwili człowiek czuje, że ogląda telewizyjną telenowelę, a nie wysokobudżetowe fantasy. Pozdrawiam Pana Sebastiana, lecz jak już się obrało jedną ścieżkę kariery, to ciężko się nawrócić w kompletnie inną stronę.
*Ehhh... gratuluję Stankiewiczowi za zagranie obok tak znanych nazwisk, ale śmiem twierdzić, że to pierwszy i ostatni raz, gdy widzimy go w tego typu filmie
Nie jestem w tym odosobniony – krytycy zjechali film bez litości. Filmweb porównał go do „zwietrzałego mema” i napisał, że efekty wyglądają jak z ery PS3. Naekranie dało ocenę 3/10, podkreślając tandetny scenariusz i nijakie aktorstwo. Gram.pl określiło całość jako „żenująco słabą produkcję”.
Finansowo też katastrofa – budżet wyniósł ok. 55 mln dolarów, a wpływy globalne… ledwo 6 mln. W USA film zarobił niespełna 2 mln, co mówi samo za siebie. W polskich kinach się go nie doczekaliśmy, ale za to stał się „numerem jeden” na Prime Video – tylko dlatego, że platforma wypchnęła go na baner główny.
"Na Zaginionych Ziemiach" miało być mrocznym postapo fantasy na podstawie prozy George’a R.R. Martina. Z obsadą w stylu „kino akcji klasy B”, z efektami na miarę nowoczesnych technologii. Wyszła produkcja, która nudzi, razi sztucznością i przypomina kiepską parodię Mad Maxa.
Prime Video reklamuje go jak platformowy hit, ale prawda jest taka, że to kolejny przykład kina robionego „na prędce” – byleby nabić bibliotekę serwisu. Po „Wojnie Światów” z Ice Cubem (swoją drogą, sprawdźcie: "Ten film jest tak zły, że oglądanie go sprawiało mi fizyczny ból" - Najgorszy Film Sci-Fi Wszechczasów?) myślałem, że gorzej się nie da. Wtedy pojawiło się "Na Zaginionych Ziemiach" i powiedziało "pa tera".
+ Łysa łepetyna Bautisty naprawdę się świeci!
- Powiem tak... Nie warto było robić nic!